środa, 11 września 2013

Ostatki i mokra stolica.

Od wyjazdu z Maffliers minęły zaledwie dwa tygodnie, a ja mam wrażenie jakby to wszystko wydarzyło się w zupełnie innej czasoprzestrzeni. Ostatni tydzień mojego pobytu minął nadspodziewanie szybko, głównie za sprawą mniejszej ilości osób kręcących się po domu. Florence i Olivier polecieli do Afryki polować na leopardy, a Constance i Charles-Antoine wrócili do Paryża. Nie wiem dlaczego, ale kiedy tylko dom się wyludniał, ja automatycznie czułam się swobodniej, a czas pomiędzy poszczególnymi punktami planu dnia płynął szybciej. Oprócz tego, bardzo wyraźnym objawem przetasowania członków rodziny, były zmiany w stylu gotowania. Dopiero za kulinarnych rządów Hélène mogłam z ręką na sercu powiedzieć, że wstaję od stołu najedzona. Mama bliźniaków rozpieszczała nas potrawami, o których podczas obecności Florence można było tylko pomarzyć - była lasagne, kurczak w śmietanie czy croque-monsieurs (czy jak kto woli - nasze poczciwe tosty. Mira, mrugam do Ciebie!).

Po bliższym poznaniu, Olivia okazała się być słodką manipulatorką, która robiła wszystko to czego jej nie było wolno, uroczo śmiejąc mi się w twarz, a swoje niezadowolenie wyrażała wysokim piskiem. Nie wiedzieć czemu, ze wszystkich przewijających się przez dom ludzi najbardziej upodobała sobie Didier - starszawego ogrodnika (łysiejący, wąsaty, z piwnym brzuchem i papierosem w zębach), który, kiedy tylko pojawiał się w polu widzenia, nie mógł opędzić się od małej, a ja musiałam szukać różnych podstępów, żeby ją od niego odciągnąć (Olivia, viens, on va faire le chariot !). Kolejną z obsesji, tym razem całej dwójki, były samochody. Na widok jakiegokolwiek pojazdu - zwykłego osobowego, jeepa, traktora, czy nawet kosiarki, dzieci wpadały w jakiś dziwny trans - biegły do rzeczonego obiektu i dotykały go paluszkiem, wydając przy tym z siebie piękne rrrrrrrrrrrrr. Momentami wyglądało to naprawdę komicznie, dwie małe postacie biegające wokół samochodu i wydające z siebie dziwne dźwięki ;)
Oczywiście nie mogłam wyjść z tego wszystkiego bez uszczerbku na zdrowiu, do najbardziej spektakularnych wypadków zaliczam ściankę prysznicową, która wylądowała na moich plecach za sprawą, a jakże! Olivii. Obtarć naskórka czy licznych siniaków pokrywających obecnie moje nogi nawet nie będę wspominać, bo to aż nie wypada ;)

Kiedy nastała tak długo oczekiwana przeze mnie sobota, po całkiem miłym pożegnaniu z rodziną, kolejny raz znalazłam się na dworcu w Montsoult. Pewna siebie podchodzę do pani w okienku i proszę o bilet do Paryża. Pani uśmiecha się miło, po czym oświadcza, że bardzo jej przykro, ale nie ma już pociągów do Paryża. Jak to nie ma?! Przecież osobiście sprawdzałam rozkład! Pani tłumaczy, że muszę pojechać pociągiem do Sarcelles i dopiero stamtąd złapać autobus do stolicy. Staram się nie wpadać w panikę, ale moje przerażenie rośnie z każdą sekundą. Jestem w obcym kraju, w jakiejś wiosce, której nie znam, Charles-Antoine już pojechał, a ja się wstydzę dzwonić z prośbą o ratunek. Przecież ja sobie nie poradzę, wcale nie umiem mówić po francusku, umrę pod jakimś płotem (nie wiem, skąd mi się wziął ten płot), mamo, ja chcę do domu! Na szczęście wymiana zdań z panią stojącą tuż obok na peronie trochę mnie uspokoiła - okazało się, że jednak nie jestem ciapą, która nawet nie potrafi dobrze sprawdzić rozkładu jazdy, tylko po prostu SNCF właśnie tego dna postanowił wyłączyć z ruchu odcinek torów, którym miałam się dostać na Gare du Nord. Po kilku przesiadkach (pociąg - autobus - RER) i propozycji prawie-że-matrymonialnej (ju ken lajk frentszip łit mi?), wreszcie dotarłam do Paryża, gdzie na Gare de Lyon byłam umówiona z Misią i Kasią, które właśnie zakończyły swoją przygodę w zamkach na Loarą.

Dzielnica La Défense, gdzie miałyśmy zarezerwowany pokój, w pierwszej chwili uderzyła mnie wolną przestrzenią, w której aż chciało się głębiej odetchnąć. Już następnego dnia okazało się, że wrażenie była spowodowane li i jedynie wieczornym spacerem przez obszerny i bardzo schludny park ze sztucznym jeziorem w jego centrum, a cała reszta dzielnicy jest dużo bardziej przytłaczająca i klaustrofobiczna. Miałyśmy pecha, bo podczas zwiedzania tej najnowocześniejszej części Paryża towarzyszył nam uporczywy deszcz, który przemoczył buty, ubrania, walizki...
 Blok mieszkalny w dziwnym kształcie pomalowany we wzór moro.
 


Strach na wróble był dość zaskakującym widokiem pośród tej wszechobecnej nowoczesności.
 
 Może ktoś ma ochotę zaparkować w Kupce? ;)
 
Przemoczone dziewczyny i wielki paluch.
 

 Grande Arche de la Fraternité, dwudziestowieczna wersja Łuku Triumfalnego, mająca być "uczczeniem ludzkości i idei humanitarnych". Jest prawie idealnym sześcianem, znajduje się w jednej linii ze swoim XIX-wiecznym bratem, a obie budowle łączy szeroka Avenue Charles de Gaulle.
 
Sztuka współczesna i galeria handlowa, w której znalazłyśmy schronienie przed deszczem.
 
 
Po krótkim odpoczynku wybrałyśmy się na spotkanie z Kasią-Mélą, która dzień wcześniej przyjechała do Paryża z Tournai, gdzie obecnie zajmuje się małymi Belgami (i Belgijkami ;) ) w ramach wolontariatu europejskiego. Całą czwórką ruszyłyśmy na poszukiwanie crêperie, którą poprzedniego wieczoru wybrałyśmy z listy polecanych lokali. Sztuka ta okazała się jednak zbyt trudna jak na nasze filologiczno-geologiczne zdolności i zadowoliłyśmy się pierwszą lepszą knajpką, która znalazła się w naszym zasięgu. Już przy wejściu zajął się nami pan kelner-żartowniś, który niezwłocznie poinformował mnie, że to, co właśnie zamykam to dźwi. Złożenie zamówienia też nie mogło być zbyt proste, bo przecież mocca i coka to prawie to samo, nie? Po całkiem smacznym obiedzie (z Kasią-Melą zjadłyśmy na spółkę lasagne wegetariańską i naleśnika z serem i szynką), stwierdziłyśmy, że dalsze zwiedzanie nie ma sensu (-Dziewczyny, patrzcie, tam jest Luwr! -Suuuper, możemy już stąd iść?).
Zdjęcie pamiątkowe z I zjazdu romanistycznego w Paryżu. Można podziwiać fragment mojej, kultowej już, piżamy, w której z dumą paradowałam tego dnia po stolicy mody.

Z belgijską Kasią-Mélą.
 
Podróże z Biedronką.
 
Jako, że godzina robiła się już późna, nadszedł czas pożegnań. Kasia-Méla wróciła do Lulu (tej od libańskich dziadków!), a my pojechałyśmy na nasze ukochane Beauvais, skąd Kasia miała wieczorem samolot powrotny do Szkocji, natomiast mnie i Michalinę czekała noc na mokrym trawniku przed lotniskiem -  nasz lot zaplanowany był na wczesne godziny poranne, a lotnisko okazało się być zamykane na noc. Na szczęście przemiły pan w informacji turystycznej znał miejsce (zaledwie 600m od lotniska!), gdzie za 25euro dostałyśmy suche i ciepłe łóżko, czystą łazienkę i smaczne śniadanie o 7 rano. Jak to czasem mało potrzeba człowiekowi do szczęścia :)
 
Kasiu-Mélu, ukradłam Ci z bloga dwa zdjęcia, ale tylko dlatego, że nigdy ich od Ciebie nie dostałam :)