wtorek, 13 sierpnia 2013

Paryż, Cergy i libańska poezja.


Kiedy w ubiegły czwartek Florence zapytała mnie, czy nie miałabym ochoty zrobić sobie wolnego i skoczyć w niedzielę do Paryża, pierwszą moją myślą było: I co się jeszcze głupio pytasz?

Pomyślałam, że fajnie byłoby pójść na mszę do polskiego kościoła, a potem poszlajać się bez większego celu nad Sekwaną, zjeść naleśnika z nutellą w ogrodach Tuilleries i odetchnąć od brudnych pieluch i papek z ziemniaków. Moja niedziela ułożyła się jednak zupełnie inaczej ;)

Po śniadaniu (jak co dzień 2 grzanki z masłem...), Olivier zawiózł mnie na dworzec w Monsoult, skąd złapałam bezpośredni pociąg do Paryża.


 


30min. później wysiadłam na dobrze mi znanym Gare du Nord (na którym i tak za każdym razem się gubię ;) ). Potem jeszcze tylko 11 przystanków metra (w tym jedna przesiadka) i moim oczom ukazał się słynny(a) Place de la Concorde.

 
Miałam jeszcze sporo czasu do mszy, ale wiedziona doświadczeniem stwierdziłam, że lepiej być za wcześnie, niż się zgubić ;)
Całkiem sprawnie udało mi się znaleźć Rue Royale, którą doszłam aż do kościoła św. Magdaleny.


Skręciłam w Rue Saint-Honoré i chwilę później znalazłam się przed siedzibą polskiej misji katolickiej. Sam kościół (p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny) jest akurat w trakcie remontu, ale i tak prezentuje się całkiem ładnie.
 
 
Moja pierwsza wizyta tutaj rok temu wywołała u mnie ogromne emocje, spowodowane głównie tęsknotą za domem i pragnieniem wszystkiego, co polskie. Sam fakt, że znalazłam się w tłumie ludzi mówiących w moim ojczystym języku sprawił, że w moich oczach pojawiły się łzy. Na szczęście tym razem wszystko przebiegło dużo spokojniej ;)
Atmosfera na polskiej mszy znacząco różni się od tej francuskiej, pomimo tego, że liturgia w obydwu przypadkach jest taka sama. Nie wiem, z czego to wynika - języka, melodii śpiewanych pieśni, czy jeszcze czegoś innego, ale faktem jest, że msza odprawiana po polsku nawet przez najbardziej przeciętnego księdza, ma w sobie dużo więcej podniosłości i rozmachu niż francuska. A może to tylko moje odczucia?
 
Po skończonej mszy spotkałam się z Lucie, która już czekała na mnie na placu przed kościołem. Z Lulu poznałyśmy się w Krakowie pod koniec czerwca, kiedy to spędziła u mnie dwie noce podczas swojej podróży do Polski.
Jako, że pogoda była bardzo zachęcająca, postanowiłyśmy urządzić sobie małą przechadzkę na Champs Élysées.
 
Po drodze Lulu opowiadała mi różne śmieszne historie o mijanych sklepach, pogapiłyśmy się też trochę na zegarki za kilka tysięcy euro i zaczepiłyśmy o toaletę w mcdonald's - tak dużego jeszcze w życiu nie widziałam ;)
W końcu dotarłyśmy do Łuku Triumfalnego, gdzie wsiadłyśmy do RER, by po ok. 40min. przesiąść się w autobus, który zawiózł nas pod sam dom Lucie. Wewnątrz czekał na nas już tłum ludzi - mama, dziadkowie, ciocia, wujek z żoną i dwaj kuzyni. Szybko zostałyśmy posadzone przy naszych talerzach i zaczęło się... jedzenie :D Zostałam uraczona prawdziwym libańskim obiadem - tabbouleh, nadziewane bakłażany i... ślimaki à la libanaise (no dobra, to już nie było aż takie libańskie ;) ). Był też deser - rodzaj ciasta budyniowego obsypanego prażonymi wiórkami kokosowymi. Do tego wszystkiego libański alkohol, którego nazwy nie zapamiętałam, a który rozlewany był przez fantastycznego dziadka, który ciągle mówił do mnie po arabsku, mimo tego, że nie rozumiałam ;) Babcia kręciła się między kuchnią a pokojem i ciągle poganiała Lucie (również po arabsku), żeby dołożyła mi jeszcze jedzenia, bo znowu mam pusty talerz. Ciocia natomiast usadowiła się tuż obok mnie i co chwilę podrzucała mi gotowe do spożycia (tzn. wydobyte ze skorupki, zamoczone w sosie i zawinięte w libański chleb) ślimaki. Cudowni ludzie :)
Po obiedzie dziadek przyniósł karty i zarządził partyjkę jakiejś gry, której zasad (pomimo wnikliwych obserwacji) nie udało mi się zrozumieć. Przysłuchiwałam się za to arabskiemu, który ku mojemu zdziwieniu zawiera kilka zrozumiałych dla mnie słów. Dowiedziałam się też o bardzo ciekawym libańskim zwyczaju, polegającym na tworzeniu poezji improwizowanej podczas wspólnych posiłków i urządzaniu konkursów w tej dziedzinie.
 W praktyce wygląda to tak, że dwie (lub więcej) osoby rozmawiają pomiędzy sobą wierszem - niesamowite prawda? Podobno jedno takie "starcie" może trwać nawet 4 godziny.
 
Niestety wszystko, co dobre szybko się kończy - wybiła magiczna godzina 17 i musiałam zbierać się w drogę powrotną. Lulu z kuzynem stwierdzili, że pojadą ze mną autobusem aż do Monsoult, żeby mieć pewność, że nie zgubię się po drodze, a wujek zaoferował się, że podwiezie nas na dworzec w Cergy, żebyśmy mogli posiedzieć w domu te 20min dłużej. Rozmowy w autobusie toczyły się głównie wokół fenomenu zestawienia słów zupa, dupa i kupa oraz wyboru najlepszego plecaka trekkingowego. Z dworca w Monsoult odebrał mnie Martin - niestety musiałam zostawić tę rozgadaną dwójkę oczekującą na autobus powrotny do Cergy. Powroty do rzeczywistości bywają bolesne...

1 komentarz: